Polska jest w Unii już piętnaście lat. Wiele w tym czasie zmieniło się w naszym kraju na lepsze.

Jesteśmy jako społeczeństwo znacznie bogatsi niż wtedy, mamy bardziej rozbudowaną infrastrukturę komunikacyjną, ulice wielu polskich miast wyglądają zupełnie inaczej niż wówczas. Nie oznacza to jednak pełnego sukcesu. Członkostwo w Unii w dalszym ciągu stawia przed nami wiele wyzwań. Szczególnie jeśli chodzi o rozwój i konkurencyjność rodzimych przedsiębiorstw.

Tym bardziej dziwi, kiedy jak burza przez unijne instytucje przechodzą skrajnie niekorzystne dla naszego regionu regulacje dotyczące przedsiębiorczości. Przykład? Dyrektywa o pracownikach delegowanych. Przyjęty w połowie zeszłego roku dokument zakłada, że przedsiębiorstwo, które deleguje pracownika z jednego państwa członkowskiego do innego, powinno płacić przynajmniej pensję minimalną, jaka obowiązuje w kraju delegowania. Dla przykładu w Niemczech to 1500 euro, podobnie we Francji, w Holandii zaś to ponad 1600 euro. Mało tego, jeśli w danej branży wynagrodzenia są wyższe, bo tak wynika z innych regulacji (np. układów zbiorowych), należy to uwzględnić w przelewie dla delegowanego pracownika. Do tego doliczyć także trzeba dodatkowe świadczenia, jakie wynikają z prawa kraju przyjmującego, na koszty pracy wpłynie również wysokość składek na ubezpieczenie społeczne w wysokości zgodnej z tą, jaka obowiązuje w kraju delegacji. Można powiedzieć, że pozamiatane! Ktoś bardziej dociekliwy zapyta: „A co z unijnymi swobodami? Ot, choćby tą dotyczącą świadczenia usług?. Co z rynkiem wewnętrznym, czyż nie jest on fundamentem europejskiej integracji? Co z artykułami traktatów unijnych gwarantującymi jego funkcjonowanie?”.

Oczywiście pytać można. Nie zmieni to jednak prostego faktu, że kiedy w grę wchodzą pieniądze i interesy, prawo zaczyna podlegać dziwacznym interpretacjom. Okazuje się zatem, że rynek wewnętrzny jest jak najbardziej potrzebny. Pod warunkiem wszak takim, że jego ustanowienie nie zagrozi status quo. Polskie firmy działające we Francji czy Niemczech z łatwością mogłyby pokonać tamtejszą konkurencję dzięki niższym cenom, przewaga kosztowa dawała im możliwość ekspansji zagranicznej. Wyrównywało by to szanse. Nie ma co bowiem ukrywać, zachodnioeuropejskie koncerny funkcjonują w naszym kraju z takim powodzeniem także dzięki temu, że podczas gdy one rosły i zdobywały swoją pozycję, nas dusiła sowiecka niewola. Kiedy zatem pojawia się okazja na równiejsze warunki gry, interweniuje unijny regulator i ustala je w sposób dla naszych przedsiębiorstw skrajnie niekorzystny.

Warto pamiętać, że spod przepisów dyrektywy o pracownikach delegowanych wyłączone były przedsiębiorstwa transportowe. Polskie firmy mają zaś w tym obszarze unijnego rynku niemal 30-procentowy udział, największy ze wszystkich państw wspólnoty. Ostatnio jednak Parlament Europejski zabrał się także za ten sektor i ostatecznie przegłosował fatalne dla naszych firm transportowych rozwiązania. Koniec z dotychczasową przewagą konkurencyjną, koniec z dominacją na europejskim rynku. Byliśmy w tym zbyt dobrzy i musimy za to zapłacić.

Nie załamujmy jednak rąk i pomyślmy, co zrobić wobec powyższych wydarzeń. Nie ma co bowiem żyć naiwnym przekonaniem, że ktoś inny zatroszczy się o nasz interes. Na miejscu, w Brukseli działają tysiące sowicie opłacanych lobbystów. Takie są realia i jeśli się do nich nie dostosujemy, przegramy. Konieczna jest metodyczna praca, rozłożona na miesiące i lata, kooperacja naszych europosłów to także nieodzowny warunek, bez względu na krajowe podziały w interesie naszej gospodarki powinni działać razem. Każdy sektor funkcjonuje w określonym kontekście regulacyjnym, a obecnie większość tego kontekstu konstruowana jest na komisjach Parlamentu Europejskiego. Potrzebujemy w Brukseli i Strasburgu ludzi, którzy zdają sobie z tego sprawę. Dlatego najbliższe wybory do tego Parlamentu Europejskiego są tak ważne.